L.G. Z zieloną Górą jest pan związany od 1992 roku, czyli niemal od 20 lat. Czy pana zdaniem istnieje tu swoisty genius loci ?
S.R.K. Zielona Góra była dla mnie kiedyś dość tajemniczym miastem. Wstyd powiedzieć, nigdy tu wcześniej nie byłem; wiele się o niej mówiło i pisało w latach wystaw „Złotego Grona” , które po słynnym „Arsenale” w 1955 roku, były ważniejszymi wydarzeniami artystycznymi lat 60. i 70. W tym czasie studiowałem we Wrocławiu w pracowni malarstwa i rysunku prof. Zbigniewa Karpińskiego uczestnika tych wystaw. Jak to zwykle bywa, nawet po wielu latach, ta aura wielkich wydarzeń trwa, choćby a artystycznej świadomości następnego pokolenia. Do nich się przecież ciągle odwołujemy , tak jak do legendarnego już „Arsenału”; próbuje się w jakiś sposób nawiązywać do tej tradycji – coś , co było ważne, nie tylko dla środowiska, kontynuować. Myślę, że taka idea przyświecała organizatorom późniejszych bardzo interesujących wystaw „Sztuki Nowej” . Tak, to były bardzo piękne zdarzenia, które świadczyły o pewnej wyjątkowości tego miejsca jakim na artystycznej mapie Polski jest Zielona Góra. Zresztą, nie tylko w dziedzinie plastyki.
Moje przygoda z tym miastem zaczęła się w chwili pewnego wyciszania się artystycznych napięć całej dekady lat 80.. Tłumaczę sobie to tym, że wychodziliśmy z tych bardzo ponurych lat , kiedy prawdziwym azylem swobodnego myślenia była sztuka właśnie, własna działalność artystyczna i dydaktyka. Sadzę, że pod każdym względem, mimo wszystko, było to zbawienne. W jak dziwnym żyliśmy, i niejako rozdwojonym, świecie pozwolę sobie przytoczyć dwa zdarzenia. Byłem kiedyś , lata 60. i 70., mocno związany z wrocławskim środowiskiem literackim. Czytaliśmy te swoje teksty na różnych spotkaniach, ale też mamrotało się je w miejscach szczególnych. I tak z Bernardem Antochewiczem, kapitanem MO !, bardzo dobrym poetą i tłumaczem poezji niemieckiej m.in. Rilkego, pokazywaliśmy sobie ostatnio napisane wiersze … na zapleczu głównego ołtarza wrocławskiej katedry na Ostrowie Tumskim. Tam było naprawdę cicho i spokojnie. Albo to: w 1986 roku miałem spore problemy z wyjazdem na otwarcie swojej wystawy w Salzburgu. Kiedy byłem już na miejscu i wszystko było urządzone, wieczorową porą zjawił się pan, obejrzał i gdzieś zatelefonował: wszystko w porządku. Tylko tyle. Nazajutrz m.in. on otwierał wystawę. A tak na marginesie – ten wernisaż zaszczycił swoją obecnością ówczesny prezydent Austrii i będący tu z wizytą prezydent Senegalu z niezwykłej wprost urody żoną, której trzeba było dokładnie każdy obraz objaśniać. Coś podobnego nigdy później nie mogło się zdarzyć.
Wróćmy jednak do Zielonej Góry .Otóż pewnego dnia zadzwonił do mnie prof. Antoni Zydroń z propozycją- z tych nie do odrzucenia- prowadzenia pracowni malarstwa w nowo utworzonym Instytucie Wychowania Plastycznego w ramach Wydziału Pedagogicznego WSP. Poprosiłem o czas do namysłu. Miałem w tym czasie również propozycję od Antoniego Fałata tworzącego Europejską Akademię Sztuki w Warszawie. Czas do namysłu musiał być tak absurdalny, że odpowiedź musiała być niemal natychmiastowa. Jak niektórzy pamiętają, prof. Zydroń, świetny artysta, pierwszy dyrektor Instytutu, był człowiekiem stanowczym i konsekwentnym ale też niezwykle ujmującym. Po tym telefonie zaczęły się moje cotygodniowe jazdy do Zielonej Góry. Prowadziłem nadal pracownię malarstwa i rysunku we wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych, bez jakiejkolwiek kolizji czasowej.
Zaczynało się to wszystko bardzo skromnie – lokalowo i programowo. Kto mógł wtedy przypuszczać, że z biegiem lat, po wielu zmianach nazw Instytutu, rozbudowie bazy lokalowej i programowej, ale też po trudnych momentach, będzie to tak poważna ,licząca się w wyższym szkolnictwie artystycznym jednostka, z poważnym już dorobkiem dydaktycznym i artystycznym. Myślę, że w pełni ziściła się idea jaką mieli jej twórcy aby właśnie tu, w Zielonej Górze pojawiły się zalążki wyższego szkolnictwa artystycznego w dziedzinie plastyki. Warto wspomnieć, że wśród inicjatorów byli tak znani artyści jak Zbigniew Horbowy, Andrzej Gieraga, Jan Berdyszak, który na wiele lat związany był z powstałym Instytutem. Gdy zaglądam do gromadzonej od samego początku fotograficznej dokumentacji końcoworocznych wystaw, a jest to dokumentacja ograniczona tylko do jednej pracowni, zdumiewa mnie twórczy potencjał jaki jest w studentach, ich artystyczny rozwój, często od bardzo skromnych początków. Myślę, że to właśnie jest najlepszym, a może jedynym, środkiem uspokajającym na wszystkie stresy związane z najtrudniejszymi chwilami Instytutu. O tym należy pamiętać, tak jak warto przypominać o sukcesach jego wychowanków zdobywających najwyższe nagrody na ogólnopolskich wystawach: w Konkursie im. E. Gepperta we Wrocławiu, albo tak spektakularnych jak Konkursy na Obraz Roku w Warszawie, na którym rok po roku nasi absolwenci zdobywali nagrody główne, nie mówiąc już o sławnym duecie artystycznym „Sędzia Główny” i obecności absolwentów na krajowych i zagranicznych wystawach.
L.G. Obszary wielokulturowe i inne – jaki to ma wpływ na sztukę minionych lat? Jak odczuwa pan np. kod dawnej tutejsze architektury i urbanistyki?
A jak czytelne jest tu zderzenie Orientu i Okcydentu w sztuce nowej, czy może jest dostrzegalne, czy jest inspirujące?
S.R.K. Myślę, że poza wyodrębnianiem się pewnych tendencji w sztuce, wynikających choćby z rozwoju cywilizacyjnego, nastąpiło zatarcie granic tych obszarów , które w przeszłości stanowiły o także bogactwie naszej kultury. Może trzeba byłoby tu przywołać jakieś konkretne przykłady, może twórców u których dostrzega się coś z godzenia wschodniego rodowodu z doświadczeniem sztuki zachodu. Nie potrafię precyzyjnie odpowiedzieć na to pytanie. Czy może nie mieć znaczenia choćby fakt, że oto w latach 50.zbiegają się w jednym miejscu artystyczne drogi takich twórców jak przyjeżdżający z Gdańska, po dalszych studiach w Toruniu, Klem Felchnerowski i urodzony na wschodzie, po studiach w krakowskiej Akademii, Marian Szpakowski – bardzo ważne postaci zielonogórskiego środowska. Mam jeden bardzo konkretny przykład, może niezupełnie a propos, ale dla mnie ciekawy nie tylko pod względem czysto dydaktycznym. Niedawno studiowała w mojej pracowni malarstwa dziewczyna arabsko-polskiego pochodzenia. Chciała w tym co robi być tu i teraz, a jednocześnie nie mogła pozwolić sobie na całkowite oderwanie się od kultury i obyczajowości arabskiej z tym zabronionym przedstawianiem człowieka bez oddzielania kreskami poszczególnych jego części. Dziwnie to brzmi! W efekcie powstawały prace zgodne z tamtą tradycją, ale też z wyraźnymi cechami krytycyzmu w stosunku do tamtejszej obyczajowości , np. w kwestii hierarchiczności społecznej czy zaślubiania, a raczej „kupowania” w ciemno zakrytej, jedynie z odsłoniętymi oczami, dłońmi i stopami kobiety. Dla mnie było to naprawdę fascynujące doświadczenie dydaktyczne. Zresztą uwieńczone naprawdę interesującymi pracami, które pod względem czysto formalnym, estetycznym, bez wątpienia należały do naszego kręgu kulturowego. W jej dyplomowej ceramice, znakomitej, w pełni kumulowały się te dwa pierwiastki.
Jeśli zaś chodzi o inne doświadczenie wzrokowe odnoszące się do architektury, to muszę przyznać, że po Wrocławiu, który powstawał niemal z rumowiska i bardzo wyraźnie odczytywało się niemieckie i żydowskie ślady, zresztą w zachowanych obiektach niezwykłej wprost piękności, Zielona Góra sprawiała wrażenie prawie nienaruszonej czystości i architektonicznego porządku.
Zachwycająca przecież jest, mimo działania czasu, architektura pałacykowo- willowa, a szczególnie przemysłowa. Być może również dzięki dużemu skupieniu na dość niewielkim obszarze. A to, w moim przekonaniu, ma tu znaczenie. Mówię tu o rzeczach oczywistych
dla mieszkańców tego miasta, dla mnie nie było bez znaczenia.
L.G. Żyjemy, by odwołać się do słów Heideggera w „czasie światobrazu”, czy by użyć pojęcia Mieczysława Porębskiego w dobie dominacji obrazu – ikonosfery. Czy sadzi pan, że mimo to nadal można mówić o inspirującej sile innych sztuk w odniesieniu choćby do malarstwa czy designu?
S.R.K. Zstępując z wyżyn bardzo subtelnych filozoficznych dociekań, gdzie świat bywa pojmowany jako obraz i „ świat staje się obrazem” jesteśmy bliżej tego, co tak wnikliwie zanalizował Mieczysław Porębski. Właściwie już latach 70., po doświadczeniach konceptualizmu, można uważać, że nie pozostawiał złudzeń co do kondycji tzw. sztuki czystej: malarstwa, rzeźby. Jak więc bronić tych form wypowiedzi we wszechogarniającej nas mnogości ciągle zmieniających się zgiełkliwych obrazów kultury masowej, reklam i natłoku wszelkiego rodzaju informacji. Na szczęście, obok tego, co miało zastąpić czyste dyscypliny sztuki, a więc fotografia, film, telewizja; obok wszelkiego rodzaju działań o charakterze performatywnym, właśnie malarstwo ma się wciąż całkiem dobrze i wcale, wbrew różnym wcześniejszym prognozom, nie zamierza umierać. A to, że i ono czerpie, albo wręcz żywi się niekiedy tym, co zawiera się w całej wspomnianej tu „ikonosferze”, może świadczyć o jego żywotności. Jeśli nawet ta teza jest trudna do obrony , pozostaje jeszcze wiara w sens uprawiania tej dyscypliny, również na poziomie studiów. To taka niemal atawistyczna skłonność do obrazowania w dążeniu do tajemnicy malarskiego przekazu. Myślę, że o ile malarstwo, obok cech doraźnego niekiedy komunikatu (wystarczy przywołać tu choćby obrazy tzw. „nowych dzikich” z lat 80.), ma raczej charakter kontemplatywny, o tyle sztuka projektowania, siłą rzeczy, w znacznie większym stopniu staje się znakiem czasu, niemal bezpośrednią, bardzo często niezwykle wysublimowaną, formą „dialogu” z innymi dyscyplinami sztuki.
L.G. A co stało się dziś w dobie internetu i komunikacji wirtualnej z immanentnymi wartościami sztuk wizualnych – fakturą , zapachem , wartościami haptycznymi?
S.R.K. Dla mnie są to dwie odrębne sfery wizualnych doznań. W tę pierwsza raczej nie wchodzę, ale potrafię wyobrazić sobie na zasadzie poetyckich skojarzeń jej niedotykalną strukturę. Tak jak wiele lat temu, odwołując się licentia poetica, Arnold Słucki w „ Fakturze światła”, tomie swoich wierszy, próbował uzmysłowić to określenie, i jak się często mówi o dźwiękowej fakturze w utworze muzycznym. Wracając do immanentnych wartości sztuk wizualnych. Sądzę że to jest istota ich artystycznego języka. Poza samym komunikatem, jakąś treścią w potocznym rozumieniu, tych wartości, w czysto sensualnym wymiarze, nie da się zastąpić. Oczywiście w sytuacji, gdy wbrew wszelkim przeciwnościom, traktuje się te dyscypliny jako wciąż trudny do zastąpienia i stale nośny sposób artystycznej wypowiedzi. Jestem o tym przekonany. I ciągle sobie zadaję pytanie…
… czy w czasie tych czterdziestu już prawie lat pracy, w tak delikatnej materii jaką jest artystyczna dydaktyka, potrafiłem, zachowując w pewnej mierze tradycyjne spojrzenie na malarstwo, nie zamykać jednocześnie spojrzenia na to, co właśnie w dobie nowych mediów, może być artystycznym atutem dla opuszczających pracownię malarstwa absolwentów. Nie byłbym też w porządku wobec siebie , gdybym po dwudziestu latach pracy w Instytucie nie zadawał sobie pytania o jego dalsze dzieje. Mam nadzieję i przekonanie, że t o, co działo się tu za sprawą tylu wybitnych indywidualności artystycznych i dydaktycznych- i jakim potencjałem dysponuje obecnie cały Wydział Artystyczny, łącznie z doskonale działającą
przy Bibliotece Sztuki Galerią Grafiki prezentującą prace wybitnych grafików z całej Polski i stale powiększającym się zbiorem dzieł w Artotece Grafiki – będzie kontynuowane.
Tych osiągnięć nie wolno nam utracić.